Khan Tengri

Khan Tengri (Chan Tengri) - góra znajdująca się w centralnej części pasma górskiego Tien-Shan, o wysokości 7010 mnpm. Położona jest na granicy Kirgistanu i Kazachstanu. Zbudowana z marmuru, dzięki czemu w czasie zachodu słońca przybiera ona barwę purpurową. Z tą właśnie piękną górą zamierzam zmierzyć się już wkrótce. W Biszkeku, stolicy Kirgistanu, ląduję 16 lipca...

sobota, 7 sierpnia 2010

Akcja gorska czyli co sie dzialo...

Uff... ale sie dzialo. Ponizej postaram sie opisac pokolei cala akcje gorska. Nie bylo niestety mozliwosci aby nabiezaco uzupelniac bloga wiec wieczorami uzupelnialem notatki. Dzisiaj dotarlem juz do Biszkeku i jest okazja wrzucic wszystko do netu

18 lipiec: dojazd z Karakol do Maida-Adyr to fascynujaca przeprawa przez gory. Przez wiekszosc trasy jedzie sie po drodze zbudowanej przez Sowietow w 1986 roku, ktora od tego czasu popadla juz w spora ruine. Podjazd pod przelecz 3840mnpm to juz prawdziwy hardcore i uzycie slowa droga jest sporym naduzyciem. Punkt pogranicznikow znajduje sie w Enylczek, pare kilometrow przed celem naszej podrozy. Enylczek to miasto duchow, kiedys duzy kombinat i kopalnia w ktorej mieszkalo i pracowalo 10.000 ludzi. Po upadku sojuza popadlo w ruine i opustoszalo. Przygnebiajacy widok. Dojezdzamy do Maida-Adyr. Dogadujemy szcegoly lotu i po klarowaniu sprzetu pakujemy sie w spiwory.

19 lipiec: Okazalo sie ze jest problem z waga w smiglowcu, gdyz razem z nami mialo leciec pelno sprzetu do zalozenia kirgiskiego base camp'u na lodowu inylczek polnocny. Slyszalem sporo historii o tych lotach, ze ledwo odrywa sie od ziemii, bywaly katastrofy i ofiary smiertelne. Na ladowisku wielki napis "GOOD LUCK" nie pozostawia zludzen... Mialem stracha, zaczelo trzasc po czym unieśliśmy sie powoli w gore i polecielismy! Widoki oszalamiajace. Kilkadziesiat kilometrów pokonujemy w 30 minut i przenosimy sie z 2800mnpm na lodowiec inylczek polnocny na 4000mnpm. Widze potezna sciane polnocna Chan Tengri, Pik Czapajewa, same giganty, w zyciu takich gigantycznch gor nie widzialem. Ladujemy lotem slizgowym po lodowcu gdyz przez zbyt duzy ciezar maszyna nie mogla osiasc tradycyjnie w miejscu. Zatrzeslo wiec zdrowo ale udalo sie. Wyladowujemy caly sprzet. Razem z nami wysiada Misza, szef base campu (ktory bedziemy dopiero wspolnie stawiac na lodowcu), i Sasza, szef kuchni, ktory po postawieniu i zainstalowaniu kuchni ugoscil nas pyszym obiadem i kolacja. Po postawienu kuchni, instalujemy platformy pod namioty, pozniej z desek montujemy kibelek na lodowcu i drewniana zamknieta budke w ktorej z pomoca podgrzewanej gazem wody bedzie mozna sie myc.

20 lipiec: z Krzyskiem wynosimy dzisiaj sporo ladunku do camp1 w gory a wysokosc 4550mnpm. Troche kluczylismy pod lodowcu a pozniej wypluwalismy pluca na podejsciu z ciezkimi worami. Rozbijamy tam namiot, instalujemy sie, gotowanie jedzenia i po 19:00 w spiwory spac.

21 lipiec: Rano schodzimy do bazy w 1h40m wiec tempo juz lepsze. Po zejsciu Sasza od razu zaprasza nas na obfite sniadanie, salatka z warzyw, herbata, miod, ser, ech... :-) Pakujemy reszte sprzetu pozostawionego w base campie. Korzystajac z uprzejmosci Miszy dzwonie z tel satelitarnego do domu. To ostatnia mozliwosc gdyz za chwile jak wyjdziemy w gory to nie mamy zamiaru wracac przez prawie 2 tygodnie. Wychodzimy o 12:00, w camp1 meldujemy sie juz 3h pozniej wiec aklimatyzujemy sie jak widac powoli he he :-)

22 lipiec: dzisiaj calodniowy odpoczynek w camp1, robimy zarcie, duzo pijemy, klarujemy sprzet przed jutrzejszym wyjsciem do camp2. W gorach dba sie o nie wiele rzeczy, ale sa one cholernie istotne i nic nie mozna zaniedbac: Suche buty - to skarb, na noc trzeba butki pakowac do spiwora, trzeba je za dnia suszyc, inaczej mozna latwo odmrozic sobie paluchy i po zawodach. Spiwor - jest puchowy, latwo sie zawilgaca od wszechobecnej pary wodnej w namiocie a mokry nie grzeje, a jak nie grzeje to marzniemy, nie wypoczywamy i po zawodach. Woda - trzeba duzo pic, minimum 4 litry dziennie, pomaga to tez w lepszej aklimatyzacji. Aby zdobyc wode trzeba przez wiele godzin dziennie topic snieg. Jesli mamy lenia, nie ma warunkow to sie odwodnimy, stracimy sily i po zawodach. Kalorie - podczas akcji gorskiej zuzywa sie tysiace kalorii i trzeba duzo jesc aby zrownowazyc tak wysokie zapotrzebowanie. Jest to jednak bardzo trudne i z reguly podczas akcji gorskiej chudniemy. Organizm poprostu zjada sam siebie. Trzeba jednak jesc tyle ile sie da aby nie opasc z sil. Inaczej po zawodach. Namiot - nasz dom przez wiele dni, cienka warstwa materialu chroni nas przed mroznym otoczeniem. Jak nie umocujemy go dobrze moze nam go rozerwac wiatr, moga zostac plamane przez wichure maszty, w najlepszym wypadku tylko sie nie wyspimy, w najgorszym stracimy nasz dom a to jak wiadomo oznacza jedno - po zawodach. Brzmi wszystko banalnie, problem tylko ze w gorach na duzych wysokosciach trzeba duzej sily wol aby mimo bolu glowy i zmeczenia nic nie zawalic. I to przez wiele dni. No ale na razie nam sie chce i wszystko ladnie sie kula he he

23 lipiec: wstajemy o 4:30 i po 6:00 ruszamy obladowani do camp2 az na wysokosci 5550 mnpm. A 1000 metrow przewyzszenia stroma grania sniezna poprzetykana stromymi skalnymi uskokami. W nocy napadalo pelno sniegu i przez 9 cholerych godzin torujemy droge. W pewnym momencie podczas pokonywania stromego skalnego uskoku wypial mi sie rak i zawislem na rekach. Wkladajac cala sile podchodze na drzacych lydkach i rekach do gory. Po przejsciu progu zmeczony uwalam sie w snieg jak wor ziemniakow. Po 15:00 docieramy wyczerpani na plateau. Nic sie nie chce ale (patrz zapiski z dnia 22 lipca...) kopiemy mozolnie platforme pod namiot w sniegu, robimy jedzenie, picie i uwalamy sie w spiwory. Widoki z camp2 sa nieziemskie

24 lipiec: Rano pogoda dopisuje, pakujemy wiec graty i ruszamy na Pik Czapajewa. To az 6104 mnpm, juz konkretna wysokosc a my w gorach dopiero pare dni wiec spodziewamy sie rzezi ale ruszamy. Widok z podejcia na Czapajewa to najpiekniejsza widokowo wspinaczka jaka do tej pory zrobilem. Najpierw ostra sniezna gran sprawiajaca wrazenie jakby czlowiek latal jak ptak, pozniej wspaniale i trudne mikstowe skalno-lodowe progi skalne i cala stroma sciana Czapajewa. Nigdy jeszcze nie mialem okazji wspinac sie w takich trudnosciach na takich wysokosciach ale sprawia to niesamowita frajde. Po 4h wychodzimy na szczyt Czapajewa. Odslania sie panorama na caly CENTRALNY TIEN SZAN!!!!!!!! (....................) Puste miejsce oznacza poprostu ze zaniemowilem,szczyty piekne, wyniosle, ciagna sie po horyzont, kazdy z nich niedostepny, widac giganta Pik Pabiedy, to ponad 7400 mnpm, potezna wielokilometrowa gran. Na wschodzie nie widac nic poza... sciana Chan Tengri! Siadam na plecaku i gapie sie jak dziecko. Pieknie, poprostu piekne miejsce z bajecznym widokiem. Potezny wiatr wyrywa nas z zadumy, wieje zdrowo ze ledwo mozna ustac a pierwotny plan nolegu na Czapajewie wywiewa nam doslownie z glow. Trza zmykac z tego pieknego miejsca bo zaczynaja marznac palce. Zjazdami salwujemy sie ucieczka do camp2. Dzisiaj Martynka, cora moja, ma urodzinki :-)

25 lipiec: Pogoda siadla na dobre. Sypie snieg od wielu godzin. Uwiezieni w namiociku w camp2 lezymy w spiworach. Wszystko przemoczone. Wiatr poszarpuje nasz namiot ale totalnie nas to nie wzrusza. Podczas takich "dupow" caly dzien sklada sie z lezenia w spiworze i rozmyslania, albo sluchania mp3. Tradycyjnie zgralem cala mase audiobook'ow. Skonczylem juz "Cesarza" Kapuscinskiego i od kilku dni "czytam" Jasienicy "Rzeczpospolitą obojga narodow". W zlej pogodzie najgorsze sa potrzeby fizjologiczne. Koniecznosc ubrania sie i wyjsci z namiotu w zamiec i sniezyce to ostatnia rzecz na ktora mamy ochote. Pecherz jednak wie swoje i ma dokladnie odmienne zdanie. Lezy sie wiec nieruchomo w spiworze i gdzies czujemy iz nadchodzi TEN MOMENT. Odpychamy go od siebie, ze to nie moj pecherz itp ale moment wyjscia krystalizuje sie coraz wyrazniej, az wreszcie krotkie " K... mac" i zaczynamy sie goraczkowo ubierac, czapke, kurtke, spodni, buty, gdzie sa te cholerne buty!! a sa, dobra, nerwowe szarpanie zamka od namiotu i ziuuu, wyjscie w sniezna zamiec. Snieg oczywiscie wdziera sie natychmiast do namiotu powodujac pomruki niezadowolenia partnera. Pozniej nastepuje szybki powrot, wpadniecie do przedsionka namiotu, zdemolowanie go i po zdjeciu odziezy szybkie wsuniecie do spiwora i powrot do letargu. Zdrowo dmuchalo tej nocy, brr...

26 lipiec: Po juz 3 nocy w camp2 na 5550 mnpm zjazdami w 2h pokonujemy 1000metrow sciany do camp1. Rano widzialem jablko. Mial je jeden Rosjanin w camp2. Myslalem ze go zamorduje. Jablko, hmmm..... Przy zjazdac moje reverso nie bardzo sobie radzilo ale patent z 3 karabinkami okazal sie rewelacyjny, dziala na kazdej linie, jest szybki do zalozenia i bezpieczny. Do camp1 wtargalismy duzo normalnego jedzenia i mamy zamiar duzo podjesc aby odzyskac "moc". Po 13:00 znowu zaczyna sypac, cholera...

27 lipiec: Wspanialy dzien. Nie robimy nic tylko wypoczywamy, jemy, pijemy itp. Jestesmy na wysokosci 4550 mnpm ale dzieki dobrej aklimatyzacji i wybornej pogodzie czujemy ze odzyskujemy sily po ostatnich meczacych dniach. W gorach jeszcze malo ludzi ale sezon powoli startuje. Zagadujemy schodzacych i podchodzacych wspinaczy, dominuja wspinacze z bylego ZSRR ale jest tez barwna "national expedition" z Iranu, wszyscy tak samo ubrani, jak kiedys polskie wyprawy w latach 80-tych he he. Wieczorem klarowanie sprzetu, tym razem bierzemy gazu i jedzenia na 4-5 dni. Jutro znowu podejscie do camp2. Ave!

28 lipiec: Dajemy czadu. Z camp1 do camp2 cale 1000 przewyzszenia robie w 3h40m. W Tatrach nie powstydzilbym sie takiego czasu. Iranczykow wyprzedzamy az o 3h he he. Moc jest zatem. Po poludniu obzeramy sie i jutro chcemy smigac do camp3 skad pojutrze na szczyt Chana.

29 lipiec: Dupuwa (po rusku: Rzopa). Sniezyca i wiatr. W nocy przysypalo nam namiot prawie po czubek. Znowu caly dzien w spiworze w namiocie. Z nudow odkopuje namiot. Rosjanie z sasiedniego namiotu maja krotkofalowke i kontakt z base campem. Znaja nasze plany "Polakow nie puskac!!". Cholernie duzo sniegu w gorach i trza czekac az lawiny "oczyszcza" zbocza. Nawet jesli jutro bedzie znosnie to i tak przyjdzie nam torowac w sniegu po pas az do 6100mnpm gdyz inne ekipy nie sa jeszcze tak zaawansowane jesli chodzi o akcje gorska. Kurcze, czuje moc, aby tylko pogoda puscila!!

30 lipiec: Fatalnej pogody ciag dalszy. Czujemy z Krzychem ze jutro moze byc lepiej i aby nie tracic czasu i szansy na szczyt zbieramy sie, pakujemy caly oboc i ruszamy przez Czapajewa zalozyc oboz 3 na przeleczy pod Chan-em na wysokosci 5850mnpm. Im wyzej tym mniej widac a coraz bardzie za to wieje. Na szczyt Czapajewa wychodzimy po 5h. Nie widac nic. Zaczynajac zejscie z Czapajewa na Przelecz pakujemy sie w totalny white-out, zjawisko w ktorym gesta jak mleko mgla zlewa sie ze sniegiem, traci sie kompletnie poczucie orientacji, kazdy krok robi sie w "ciemno", widocznosc zerowa. Wiem ze zejscie jest bardzo niebepieczne, z jednej strony 2 kilometrowe urwiska Czapajewa,z drugiej strony szczeliny i kilkudziesieciometrowe seraki. Ide pierwszy, ostroznie stawiam krok za krokiem. Nerwowka jest straszna. Krzychu z tylu daje mi jakies rady ale poddenerowany krzycze ze jak chce to niech sam idzie wg swoich rad. Posilkuje sie GPS-em i tak krok po kroku idziemy w dol. Wydaje mi sie ze przede mna jest urwisko, serak, zrzucam plecak, siadam na nim i czekam. Mam to w nosie, kroku nie zrobie dalej. Kalibruje kompas w GPS i po paru minutach odbijam w lewo i dostrzegam trasery. Jestem psychicznie juz zdrowo wycienczony. Wreszcie po 2h dochodzimy do miejsca na przeleczy w ktorym zalozymy oboz. Krzychu kopie platforme pod namiot a ja nieprzytomnym wzrokiem gapie sie na niego. Pozniej zbieram sie w garsc i wpolnie stawiamy namiot i okopujemy sie solidnie. Wieczorem "Rekopis znaleziony w Saragossie" ukaja do snu...

31 lipiec: Pogoda fatalna. Nadal white-out. Atak szczytowy odwolany. Co tu pisac. Zgon, nuda, letarg. Gotowanie wody ze sniegu to zajecie niebezpieczne gdyz mozna latwo spalic namiot i wymagajace sporo gimnastyki aby dwoch facetow w malenkim namiocie sie nie pozabijalo. Wreszcie po 18:00  mgla rozwiewa sie! Jestem podekscytowany. Jutro o 2:00 w nocy wstajemy I o 4:00 ruszamy na szczyt! Niestety… wzmaga sie wiatr. Zaczyna wiac naprawde ostro. Po 20:00 wieje juz potezny huragan z predkoscia ponad 100km/h. O spaniu nie ma mowy. Wiatr nawiewa nam do namiotu mase sniegu, ktory zawilgaca do reszty nasze spiwory, jedyna bariere dzielaca nasze 36,6C od mroznego otoczenia. Miny mamy nie tegie.

1 sierpien: Przez cala noc wiatr nawial pelno sniegu i napierajace scianki namiotu przywalone tym sniegiem skurczyly przestrzen zyciowa wewnatrz do stanu, w ktorym jakikolwiek ruch I dzialanie stalo sie niemozliwe. Przedsionki namiotu juz dawno przestaly istniec wypelnione sniegiem i przyduszone wiatrem. Mimo to o 2:00 chcac zaatakowac szczyt wstawiamy kuchenke miedzy spiwory do srodka namiotu i w takich warunkach robimy jedzenie. Dalsze gotowanie na picie z braku miejsca bylo juz zbyt niebezpieczne. O ataku szczytowym juz nie myslimy. Zaprzata nas teraz kwestia "jak uratowac nasze tylki z tej cholernej przeleczy". Rano ilosc miejsca w namiocie stala sie krytyczna i ubieram wszystko na siebie aby wyjsc na zewnatrz i odkopac namiot. Ubieranie trwa wieki ale pozniej przy wychodzeniu nawianie kilku wiader sniegu do srodka trwa sekundy. Klamka zapada. Zwijamy sie stad. Zmykamy do camp2. Szczyt zatem odpuszczamy. Pomimo huraganu widoki zapieraja dech w piersiach. Panorama z przeleczy jest zaiste niezwykla, w centrum dominuje na poludniu Pik Pabiedy, na polnocy 6-tysieczniki lodowca north inylczek, na wschodzie Chan Tengri, na zachodzie Pik Czapajewa. Robimy troche zdjec ale poniewaz jest potwornie zimno odmrazam sobie troche palce, ktore tylko na chwile wyjalem z puchowych lapawic. Namiot niestety ucierpial troche w huraganie (sorry Monti…), zwijamy go byle jak, wciskam do plecaka i wio, zaczynamy dwugodzinne podejscie na Czapajewa. Idzie mozolnie, wiatr rzuca nami jak chce ale ze szczytu juz zjazdami zmierzamy szybko do camp2. Przy jednym zjezdzcie obrywam sporym kamieniem w glowe. Na chwile pociemnialo mi w oczach, czapka na szczescie zamortyzowala uderzenie ale czuje jak krew wyplywa pod czapka tworzac pozniej duzy zakrzep. Nic to, wszystko ok, smigamy dalej i raz dwa docieramy do camp2. Tam Iranczycy widzac nas schodzacych zapraszaja do namiotu na herbate, zasypuja nas pytaniami z cyklu "jak tam jest?". Pozniej dalsze zjazdy i w 2h docieram do camp1. Zmeczony, porzadnie zmeczony ale uff… to juz tylko fizyczne zmeczenie. Psychicznie czuje ze odzywam po ostatnich stresujacych dniach. W camp1 widac ze sezon juz na dobre wystartowal. Jest sporo ekip, duzo namiotow. Jest tez z Polski ekipa Kandaharu, jest stary znajomy Wojtek Suchy, dociera i Ola Dzik, ktorej do Snieznego Barsa brakuje tylko Pabiedy. Wczesniej spotkalismy tez na grani dwoch Polakow, dosc malo odpowiedzialnych, jeden oslepl gdyz nie nosily okularow i teraz czeka go kilkudniowe cierpienie zanim odzyska wzrok.

2 sierpien: Pakujemy w camp1 graty i obladowani jak osiolki schodzimy po prawie 2 tygodniach do base campu w ramiona oczekujacych nas Miszy i Saszy. Zapraszaja nas do kuchnii na obfity obiad, ktory pozniej przeciagnal sie w kolacje, a kolacja w nasiadowke przy "malym co nieco" az do poznej nocy. Tego dnia przylatuje tez na lodowiec nowa grupa z Polski w ramach programu "Polski Himalaizm Zimowy". Fajna grupa, wspolnie sporo gadamy (rowniez "male co nieco" w kuchni), wspomagamy ich troche sprzetowo.

3 sierpien: Smiglowiec mamy dopiero 5 sierpnia wiec dzisiaj wspolnie z Misza udajemy sie na kilkunastokilometrowy trekking az pod Marmurowa Sciane. Piekna pogoda, szukamy pirytow (bez powodzenia..) a po powrocie oczywiscie obiad u Saszki, pozniej herbatka, pozniej kolacyjka, pozniej odwiedziny kilku znajomych Kazachow (Dima i Jura) i przy "malym co nieco" nasiadowka do poznej nocy. W miedyczasie wymknalem sie aby uzupelnic dziennik ale zaraz z kuchni zawolanie "Lioooocha!! Dawaj!" he he ;-)

4 sierpnia: przez kilka h szwendalem sie po lodowcu, po morenie bocznej, nalazilem sie sporo. Pozniej troche pakowania sprzetu i obiadokolacja ale wieczor jakis taki markotny. Misza zali sie ze jak mu wyjedziemy to nie bedzie mial z kim gadac a anglicy sa zarozumiale burzuje. Przez te dni dobrze poznalismy i Misze i Sasze – wspaniali ludzie.

5 sierpien: od rana nerwowe oczekiwanie na smiglowiec. Zegnamy sie z Misza i Sasza. Daje Miszy moj noz gorski na pamiatke, ucieszyl sie jak dziecko. Nadlatuje smiglo, lekko osiada na lodowcu. Zarowno maszyna jak i pilot pokazuja najwyzsza klase. Ladujemy graty i razem z angolami ulatujemy w gore, w gore, hen, hen, az ponad gran gdyz lecimy jeszcze do bazy na lodowcu poludniowym. Reeety, ale widoki, to jak krecenie Wladcy Pierscieni, w 20 minut jestesmy na lodowcu poludniowym, tam dosiada kilka osob i wio, pieknym manewrem juz mkniemy kilkanascie metrow nad lodowcem w kierunku Maida-Adyr gdzie docieramy po 20 minutach. W Maida-Adyr cieplo, jeeeny, jak cieplo, wszyscy wyskakuja z ciuchow gorskich i wskakuja w letnie lachy. Pakujemy plecaki do czekajacego juz zila z ktorego dzieki uprzejmosci angoli mozemy skorzystac. Wspolnie w 9 osob ruszamy do Karakol. Droga sie delikatnie mowiac mocno zmienila. Po obfitych opadach deszczow porobily sie glebokie na pol metra kaniony w drodze i usypiska skalne ktore nawet potezna ruska maszyna z trudem pokonywala. No wlasnie, az sie rozkraczyla. Nawalila raz, drugi, trzeci, duuuuzo razy, az padla na amen. Wysoko w dzikich gorach tien-shan na ok 3000mnpm silnik padl. No i sie problem zrobil. Nikt nie mial telefonu satelitarnego aby zadzwonic po pomoc a droga ta dziennie przejezdza raptem pare samochodow ktorymi mozna by przeslac informacje o pomocy. Angole legli na trawe i zaczeli czekac i spacerowac a polacy zaczeli dzialac :-) Zrodzil nam sie w glowie pomysl aby isc w gore do widocznych daleko jurt. Tam mielismy zamiar poprosic Kirgizow abysmy mogli dojechac brakujace 80km do Karakol na koniach. Po przyjsciu do jurt wyszedl do nas ojciec rodziny, stary Kirgiz. Zaczelismy gadac po rusku ale nic nie rozumial, ani slowa po rusku. Kiwnal na swoja corke i ona zaprosila nas do jurty. Do tej pory nie wypowiedzieli ani jednego slowa, nie wiedzielismy czy cos rozumieja, czy nie. Zdjelismy buty, usiedlismy, ona nalala nam kumys, usiadla z boku przy wyjsciu i zaczela nam sie przygladac ciekawie. Okazalo sie ze rowniez ona prawie nie mowi po rosyjsku. Z grzecznosci staralismy sie nawiazac jakis dialog, ale powsiagliwosc Kirgizow jest godna angielskiego krola. Czulem sie jak jakis cholerny Magellan, ktory stara sie nawiazac kontakt z tubylcami za pomoca powszechnie przyjetych gestow przyjazni, usmiech, otwarta dlon, uklon. Troche bylo usmiechu, ona bardzo sie wstydzila i co chwile z usmiechem chowala glowe w dloniach. Gestykulujac wyjasnilismy o co chodzi, ze potrzebujemy konie, transport z gor do Karakol,  ale grzecznie  odmowila. Pozniej ukroila nam jeszcze lepioszki, chleba wypiekanego przez nich w jurtach ktory maczalismy w borowkowym dzemie i ze smakiem zajadalismy. Widzac ze nic nie wskuramy dopilismy juz druga porcje kumysu, wstalismy, podziekowalismy, uklonilismy sie i wrocilismy do auta. Tu sie okazalo ze kierowce zabral do Karakol przejezdzajacy samochod i ze za ok 6 godzin powinien wrocic z czesciami do silnika. W skrocie: do Karakol dotarlismy pozno w nocy, ale cali i zdrowi.

6 sierpien: w Karakol ulokowalismy sie w jurtach, rano poszedlem wziasc prysznic, taaak…. Co za uczucie… ostatni raz kapalem sie pod prysznicem prawie 3 tygodnie temu wiec uczucie bylo niesamowite. Ale za to jak spojrzalem w lustro z ust wydalem tylko krotki jek "O Boze…". Ogolilem sie, tjaa…. I caly dzien jedlismy, pilismy, jedlismy, pilismy i tak w kolko az do poznego wieczora.

7 sierpnia: juz sam z rana na dworcu autobusowym w Karakol zlapalem marszrutke do Biszkeku, gdzie po niecalych 6 godzinach zameldowalem sie w gastinicy "Spartak" w centrum stolicy Kirgizji. Cywilizacja pelna geba, zasieg w telefonie, internet, hie hie. Teraz szwendam sie po miescie odwiedzajac jak widac rowniez kafejke internetowa. Dobra zmykam dalej. Jutro popoludniu lot a jeszcze suweniry trzeba pokupowac ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz